Reformatorzy jednosezonowi
Sformułowany naprędce i płytki w swojej treści program nigdy nie jest realizowany, a partyjni „eksperci” – już po wyborach – zajmują się zupełnie innymi sprawami i o ochronie zdrowia zapominają. Ekspertami od ochrony zdrowia są jedynie przez jeden sezon.
Nie ma wątpliwości, że tematem, który zdominował ostatni rok pod każdym względem, była walka z koronawirusem SARS-CoV-2. Temat ten stał się na tyle ważny, że wielu polityków uznało, że trzeba koniecznie przedstawić jakieś swoje stanowisko w tej sprawie, a przy okazji odnieść się do problemów publicznej ochrony zdrowia jako całości. Nie ma bowiem walki z pandemią bez lekarzy, pielęgniarek, szpitali itp. W ostatnich dniach swój program w tym zakresie przedstawił pan Szymon Hołownia, aspirujący do roli znaczącego polityka opozycyjnego. Lektura tego programu przypomniała mi o myśli, która – od wielu już lat – powraca do mnie przy okazji kolejnych wyborów i prezentacji wyborczych programów zdrowotnych poszczególnych ugrupowań. Jest to myśl o jednosezonowych reformatorach.
Zdrowie i system opieki zdrowotnej nie cieszą się zainteresowaniem polityków, dla których jest to sprawa poboczna, nieistotna, niebudząca emocji. Zajmują się nią z konieczności, gdy temat – jak obecnie – okazuje się popularny albo przy okazji wyborów, kiedy to trzeba w programie napisać parę słów również i o zdrowiu (wiadomo bowiem skądinąd, że dla przeciętnego obywatela jest to problem niezwykle ważny). Dlatego sprawami „programowymi” dotyczącymi lecznictwa zajmują się zwykle ludzie dość przypadkowi: tacy, którzy zostali do tego tematu wytypowani przez lidera swojej partii, albo tacy, którzy poczuli nagle zainteresowanie tematem lub uznali, że jest to temat, w którym można się wykazać (skoro nikt dotychczas lecznictwa nie zdołał naprawić). Tacy partyjni „eksperci” dobierają sobie zwykle jakichś lekarzy lub innych profesjonalistów z kręgów medycznych, którzy mają uwiarygodnić ich pomysły i/lub ewentualnie dodać parę własnych, nie zmieniając jednak zasadniczo koncepcji wymyślonej przez eksperta partyjnego.
Efekt jest taki, że takie programy „reformy” są zwykle bardzo powierzchowne i koncentrują się nie na najważniejszych problemach publicznej ochrony zdrowia, ale na tematach aktualnie najgłośniejszych, budzących społeczne emocje. Także recepty mające naprawić publiczne lecznictwo są – siłą rzeczy – bardzo płytkie, najczęściej populistyczne, niesięgające do sedna problemów, nieuwzględniające istniejących mechanizmów ani zależności pomiędzy elementami systemu.
System, który rodzi się z takich programów, jest najczęściej niespójny, jakby poskładany z dowolnych i niepasujących do siebie części. Nikt się tym za bardzo nie przejmuje, bo – w ogromnej większości przypadków – tak naprędce sformułowany i płytki w swojej treści program nigdy nie jest realizowany, a partyjni „eksperci” – już po wyborach – zajmują się zupełnie innymi sprawami i o ochronie zdrowia zapominają. Ekspertami od ochrony zdrowia są jedynie przez jeden sezon. Nie jest to z mojej strony czcza gadanina. Mogę podać konkretne tego przykłady, bo sam nie raz występowałem w roli wspomnianego wyżej medycznego profesjonalisty stanowiącego „dodatek” do partyjnego eksperta. Jeden z nich po wyborach został wicemarszałkiem sejmu, niemającym nic wspólnego z lecznictwem, inny (inna) – ministrem cyfryzacji, jeszcze inny – senatorem, kolejny prezydentem (niewielkiego) miasta. Rolę takich jednosezonowych ekspertów przyjmowali nawet politycy z pierwszego szeregu. W czasie strajków OZZL w roku 2006 za reformę ochrony zdrowia zabrał się (na chwilę) ówczesny minister oświaty i wicepremier, a po nim autor pamiętnego stwierdzenia „pokaż lekarzu, co masz w garażu”. Obu jednak panom ta rola reformatora lecznictwa szybko się znudziła i nigdy już do niej nie wrócili. Trzeba też dodać – ze smutkiem – że takimi „jednosezonowymi” reformatorami okazywali się również nierzadko kolejni ministrowie zdrowia. Ich działania – zwłaszcza jeśli spojrzy się na nie z perspektywy czasu – wyglądały tak, jakby „wpadli na chwilę” do ministerstwa, namieszali, namieszali i… odeszli, pozostawiając za sobą bałagan, który obciążał ich następców. Tak było z ministrem Łapińskim, który zlikwidował kasy chorych, właściwie nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu, skoro zastąpił je instytucją bardzo podobną, z tym wyjątkiem, że jedyną w kraju. Podobnie z ministrem Radziwiłłem, który wprowadził sieć szpitali, mającą stanowić wielką zmianę w funkcjonowaniu systemu, a która okazała się wielkim niewypałem, nie wiadomo, w jakim celu wprowadzonym. Jego następca minister Szumowski zapowiadał wielkie zmiany, ogromną powszechną dyskusję, która przybrała formę półtorarocznego cyklu debat na temat reformy ochrony zdrowia. Zapowiadał, zapowiadał i… odszedł. Podejrzewam, że zupełnie podobnie będzie również z obecnym ministrem (prawdę mówiąc, dobrze by się stało, gdyby jego odejście nastąpiło jak najrychlej, bo jego pomysły na reformę lecznictwa są mocno niepokojące).
Ta refleksja o „reformatorach (ochrony zdrowia) jednego sezonu” jest refleksją smutną. Dowodzi bowiem, że problem, który dla większości Polaków jest stawiany na pierwszym miejscu jako zadanie dla polityków, przez tych polityków jest lekceważony i traktowany jako zło konieczne.
Czytaj też: I śmieszno, i straszno