Marek Wójtowicz: Kad bura bordiža… ne moj Ty
Pobyt pod hasłem „no stress on Cres” nie przebiegł całkiem bezstresowo, bo internetowy monitoring spraw polskich co chwila skutkował stresem, w tym zwłaszcza wiadomościami o tragedii na Giewoncie z piorunem na łańcuchu. Na „szczęście”, jak wyczytałem, sprawą zajęła się prokuratura i ten, co ten łańcuch założył, już się powinien bać.
Odreagowanie stresów sorowsko-pogotowiano-menedżerskich postanowiłem przeprowadzić w te wakacje w moim użaglowanym osobiście pontonie, na wyspie reklamującej się hasłem „no stress on Cres”. Można tam dojechać w 20 minut promem z wyspy Krk połączonej mostem z lądem i po 15 km „serpentynowania” wylądować w przepięknej zatoce ze starym, wypełnionym zabytkami mieście, o tej samej co wyspa nazwie. Z Cres małym, zwodzonym mostem można przejechać na kolejną, urokliwą i uplażowaną wyspę Losinj, co znakomicie rozszerza program turystyczny dla turystów lubiących zwiedzać stare miasteczka bez tłumów. Nie ma tam szpitala (tj. „bolnicy”) ani SOR, jest tylko zwykła przychodnia, czyli tzw. „dom zdravja” z dwiema karetkami: „hitnej pomocy” i transportu medycznego).
W Beli na północnym krańcu wyspy można zobaczyć jedyne na świecie sępy białogłowe: jedne swobodnie krążą po niebie, inne siedzą w ciasnej wolierze do odpłatnego oglądania. Na północy widać na wybrzeżu masyw górski Velebit, który podobnie jak nasze Tatry dysponuje groźną bronią w postaci często pojawiającego się tam halnego, zwanego przez miejscowych burą lub z włoska: borą.
Znający mechanikę płynów wiedzą, że powietrze zachowuje się jak woda i gdy natrafi na tamę w postaci gór, to wypełnia kotlinę podgórską, po czym przelewa się nagle przez szczyty, staczając się kaskadami, nabierając przy tym szybkości i wymiatając wszystko, co spotka na drodze: tak samo jest na Podhalu z halnym i tak samo jest u stóp chorwackiego Velebitu z burą. „I co wtedy zrobisz, Marek?” – takie pytanie zadał mi 15 lat temu chorwacki kapitan promu w Zadarze na egzaminie na patent chorwackiego kapitana. „Ano schowam się za jakąś wyspę po stronie południowej” – odpowiedziałem wówczas w żargonie angielsko-chorwackim i egzamin zdałem.
Naprawdę starzy Chorwaci, w naprawdę starym, oryginalnym języku chorwackim mawiają: „kad bura bordiža… ne moj Ty”, czyli: „kiedy bura żegluje, ty nie żegluj”. Nawet w tamtejszych umowach czarteru jachtów jest zapis, że przy wietrze 5-6 B nie wolno wypływać z portu. Wszyscy się do tego stosują… poza Polakami.
Czytaj także: Wójtowicz: Zapałki, tabliczki, psy i gałęzie
Coś takiego jest w naszej, polskiej mentalności, że uwielbiamy omijać przepisy i pokazywać, że wiemy lepiej. Fakt, że po bałtyckich wiatrach te chorwackie nas nie przerażają… co najwyżej, jak to mawiał na rejsach po Adriatyku mój starutki polski kapitan-mentor: „Marek, płyniemy, ale mus się zarefować”. Pobyt pod hasłem „no stress on Cres” nie przebiegł całkiem bezstresowo, bo internetowy monitoring spraw polskich co chwila skutkował stresem, w tym zwłaszcza wiadomościami o tragedii na Giewoncie z piorunem na łańcuchu.
Nie było halnego, ale były: burza, piorun i ofiary porażenia prądem. Na „szczęście”, jak wyczytałem, sprawą zajęła się prokuratura, i ten, co ten łańcuch założył, już się powinien bać (o ile żyje – bo to przecież przed wojną było). Dostało się też Rządowemu Centrum Bezpieczeństwa za brak komunikatów, że piorun uderzy. Nie ma w tym ich winy, ale pamiętaj, dyrekcjo RCB, że jak się rozsyła co chwila (i to bez pytania) na nasze komórki nie zawsze trafione ostrzeżenia, to ludzie będą mieli pretensje w chwili, gdy coś się naprawdę groźnego zdarzy bez komunikatu RCB.
Drugi stres wywołała informacja o awarii kolektora rury ściekowej w Warszawie, bo to olbrzymie zagrożenie epidemiologiczne dla mieszkańców przywisłowych powiatów, od Warszawy do Zatoki Gdańskiej, i szkody turystyczne na lata. Szczęśliwie Nogat i Żuławy są chronione śluzami, ale w razie tzw. cofki przy północnym „bałtyckim halnym”… na Żuławach może zaśmierdzieć. Wisła stała się kolektorem ściekowym i żadne polityczne zaklęcia tego nie zmienią. Rok temu byłem nad Zatoką Gdańską w trakcie awarii gdańskiej oczyszczalni. Nawet palucha w zatoce nie zamoczyłem, świadomy zagrożeń. Po co ryzykować chorobę i wizytę w przeciążonym wakacyjnymi pacjentami SOR?
Od tego czasu przed urlopem zaglądam na strony działającej od 1993 roku Europejskiej Agencji Środowiska (EEA) ze stale aktualizowaną interaktywną mapą jakości wody europejskich kąpielisk. W raporcie EEA z ubiegłego roku Polska jest wymieniana na ostatnim miejscu w Europie. My po prostu „olewamy” raportowanie do EEA danych o jakości wody. Chorwaci, choć od niedawna w UE, przesyłają dane niemal w 100% i na mapce EEA widać, że woda w chorwackich kąpieliskach jest excellent, tj. doskonała. Nasi sąsiedzi Niemcy i inne kraje „kąpieliskowe”, nawet „bezmorzowa” Austria, też pilnują tych spraw, bo wiedzą, że turysta sprawdzi, gdzie wysypki lub biegunki po kąpieli nie dostanie.
Najbezpieczniejsze warunki do wakacyjnej kąpieli według EEA oferują teraz: Cypr (99% kąpielisk ma wodę excellent), Malta (98,9%), Austria (97,3%), Grecja (97%) i Chorwacja (94,4%). Nie mamy wpływu na pioruny, halny i burę, ale na zagrożenia zdrowotne wywołane nieczystościami w wodzie kąpielowej… i pitnej już tak. EEA skarży się, że do kompletnego raportu brakuje danych z 442 kąpielisk europejskich, w tym… uwaga, aż z 229 polskich! Czemu nie przesyłamy z nich danych do EU? Cóż takiego mamy do ukrycia… Wisłę i Zatokę Gdańską?