Work-life balance i „pozaZUSie”
Tylko w Korei Południowej pracuje się rocznie na statystycznym etacie dłużej niż w Polsce. A w mojej branży medycznej, z jej szpitalno-ratowniczą całodobowością i wielogodzinnymi dyżurami-nadgodzinami, zdrowa równowaga pomiędzy czasem pracy a czasem prywatnym nie istnieje.
Uchwalona 20 czerwca 2019 r. unijna Dyrektywa w sprawie równowagi pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym rodziców i opiekunów (Work-life balance directive 2019/1158) wymuszała na krajach członkowskich wprowadzenie do 1 sierpnia br. przepisów krajowych ułatwiających pracownikom etatowym sprawowanie opieki m.in. nad dziećmi do 8. roku ich życia, w tym wprowadzenie 5-dniowego w skali roku urlopu opiekuńczego w razie zadziałania siły wyższej w pilnych sprawach rodzinnych. To dodatkowy ból głowy dla pracodawców i firm cierpiących na niedobór kadr. Nasz rząd „nie wyrobił się” w tym temacie, sierpień minął i, póki co, wszystko jest nadal w fazie projektów zmian w k.p., a głowy pracodawców mogą ich jeszcze nie boleć z tego powodu.
Cieszy natomiast sam fakt podjęcia w UE tematu work-life balance. Jesteśmy krajem „pracusiów”. Tylko w Korei Południowej pracuje się rocznie na statystycznym etacie dłużej niż w Polsce. A już w mojej branży medycznej, z jej szpitalno-ratowniczą całodobowością i wielogodzinnymi dyżurami-nadgodzinami, zdrowa równowaga pomiędzy czasem pracy a czasem prywatnym nie istnieje. Japończycy, znani z pracowania ponad ustalone normy, mają nawet specjalny termin, autorstwa socjologa Tetsunojo Uehaty, na określenie śmierci z przepracowania: karoshi („karo” = przeciążenie). Pierwszy opisany u nich zgon z przeciążenia pracą z wylewem krwi do mózgu dotknął w 1969 r. 29-letniego pracownika działu wysyłki gazety tokijskiej i jego rodzina po 5 latach otrzymała z tego tytułu odszkodowanie. W efekcie nastąpił nagły wysyp wygranych w dużym odsetku spraw odszkodowawczych w tym temacie, a eksperci za początek zjawiska japońskiego karoshi uznali ówczesny głęboki, ogólnoświatowy pierwszy kryzys paliwowy z lat 70. i towarzyszącą mu gwałtowną obniżkę wynagrodzeń pracowniczych, co z kolei zaowocowało totalnym popytem na nadgodziny mające zrekompensować spadek dochodów pracowniczych. Także w Japonii ukuto określenie dla gwałtownej, świadomej wersji karoshi, tj. karojisatsu, czyli samobójstwa z przepracowania. Obliczono w tamtych latach od razu, że 10 tys. Japończyków umiera rocznie z przepracowania, a europejskie i północnoamerykańskie kraje zaczęły dostrzegać ten sam problem u siebie i jednym z efektów „pochylenia się z troską” nad tym zjawiskiem jest właśnie wspomniana na wstępie europejska unijna dyrektywa work-life balance. I, o ile mogę zrozumieć, że w kulturze japońskiej karoshi i karojisatsu podnoszą lokalny prestiż społeczny pogrążonej w smutku rodziny przepracowanego nieszczęśnika (tak to wynika z tamtejszych eksperckich i naukowych komentarzy), to w naszej kulturze zawsze będzie to rodzinne i społeczne nieszczęście, któremu z całych sił należy zapobiegać. U nas w UE każdy rozsądny pracownik Europejczyk (także ten „nadwiślańsko-nadodrzański”) chce doczekać „zusowskiego chleba”, choć jednocześnie boi się tego i martwi, czy mu ta comiesięczna „zusowska kromka” wystarczy na godne emeryckie życie i czy dane mu będzie zjeść cały, latami wypracowany osobisty bochenek, a potem jeszcze skubnąć parę kromek z niedojedzonego bochenka innego emeryta, który odszedł w tzw. „pozaZUSie” wcześniej niż to mu w swoich tabelkach ZUS prognozował. Muszę tu dodać, że podoba mi się tegoroczna inicjatywa jednej z polskich partii, która chce zagwarantować wdowom, żeby miały pierwszeństwo w dostępie do mężowskich świadczeń emeryckich, niewykorzystanych do końca przez zmarłego współmałżonka-emeryta.
Zanim jednak dojdzie do odejścia kogokolwiek z nas, ciężko pracujących na swój „zusowski chleb” lub w dalszej perspektywie na tzw. „pozaZUSie”, warto szerzej spojrzeć na dyrektywowy work-life balance. Po latach ciężkiego „pracusiowania” jedno spostrzeżenie szczególnie często wyskakuje mi z głowy i chętnie używam go w dyskusjach: „nie ważne, co się robi, ważne z kim się to robi”. Wynagrodzenie osobiste jest oczywistą motywacją do pracy, ale w kontekście opisanych wyżej „japońskich zagrożeń” równie istotna jest atmosfera pracy oraz zespół koleżanek i kolegów, z którymi pracujemy, z którymi pijemy poranną kawkę, dyskutujemy nad problemami i wspieramy się w realizacji zadań, a czasem spędzamy wspólnie wolny czas. Im ciężej pracujemy, tym większego znaczenia nabiera czerpanie zadowolenia i satysfakcji z pracy, bo czasu na prywatny odpoczynek nie ma za dużo i już w pracy musimy znaleźć sposób na odzyskiwanie sił, motywacji i zadowolenia. Niezwykle istotna w tej kwestii jest rola naszych liderów – bezpośrednich przełożonych: kierowników, koordynatorów, ordynatorów, pielęgniarek oddziałowych itp. menedżerów. Tzw. „naczelne szefostwo” widzimy od czasu do czasu i to najczęściej z oddali, ale z bezpośrednim szefem/szefową kontaktujemy się codziennie. To oni budują atmosferę pracy i od nich zależy tzw. spirit team, czyli duch zespołu. Ciężka praca nie wywoła uczucia przepracowania i niechęci, jeżeli daje nam codzienną satysfakcję i poczucie przynależności do fajnego, nadającego na tych samych falach zespołu pracusiów. I tego Wam życzę, bo ja to mam na co dzień.
Czytaj też: Cukierkopodobne i inne ciała obce