Marek Wójtowicz: Work-home conflict
15 lat temu jeździłem „do Brukseli” na przedakcesyjne spotkania i szkolenia nt. problematyki zachodnich systemów opieki zdrowotnej. W tamtych czasach najbardziej interesujące były konsekwencje wprowadzenia w Polsce unijnej 48-godzinnej normy tygodniowego czasu pracy i zaliczenie dyżurów szpitalnych do czasu pracy, czyli do „nadgodzin”. Ale już wtedy zainteresował mnie zachodni problem pogłębiającego się braku kadry medycznej spowodowany pięcioma czynnikami: work-home conflict, starzeniem się „kadry”, brakiem dopływu „zmienników”, wypaleniem zawodowym i brakiem perspektyw rozwoju zawodowego. Prezentacje tego problemu na brukselskich spotkaniach kończyły się jednakowymi wnioskami: trzeba szukać już wykształconych i doświadczonych profesjonalistów z postkolonialnych terytoriów zamorskich Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Hiszpanii, Portugalii lub z krajów CEE, czyli centralnej i wschodniej Europy. My takich historycznych, „zamorskich” możliwości nie mieliśmy i nie mamy.
Wprawdzie pod naciskiem przedwojennej Ligii Morskiej i Kolonialnej rząd rozważał „zajęcie” Madagaskaru dzięki „królowaniu” na nim Maurycego Beniowskiego w XVIII w. i Kamerunu za sprawą XIX-wiecznego polsko-niemieckiego podróżnika Stefana Szolca-Rogozińskiego, właściciela kameruńskiej wyspy Mondoleh, kupionej „za skrzynkę rumu”, ale kolonie nam „nie wyszły”. Mamy historyczne przewagi na wschodzie i zauważalna jest migracja zawodowa profesjonalistów medycznych z polskimi korzeniami z Ukrainy, Białorusi, a nawet z Rosji (zwłaszcza u mnie na ścianie wschodniej). W dawnym CCCP popularne było komentowanie podróży „w Polszu” zdaniem: „Nie przepłynąłem oceanu, ale byłem w Ameryce”. Moi angielskojęzyczni, lubelscy studenci z Ukrainy, Białorusi, Kazachstanu i Rosji potwierdzają, że to hasło jest dla nich nadal aktualne… są powody do dumy.
Ww. „brukselskie” przyczyny deficytu kadr medycznych „na zachodzie” po 15 latach pojawiły się u nas. Szkoda, że mało dyskutujemy o najważniejszej z nich, tj. o work-home conflict. Specyfiką całodobowej placówki zdrowotnej: szpitali z pełnym zapleczem diagnostycznym, krwiodawczym i transportowym, ratownictwa medycznego, nocno-świątecznej „wieczorynki” jest praca zmianowa/całodobowa w systemie dzień-noc. W pracy zmianowej jest to system „12 na 24”, czyli dzienna zmiana 12 h od 7.00 do 19.00, następnego dnia nocna zmiana 12 h od 19.00 do 7.00 i 24 h przerwy. W lekarskim systemie dyżurowym, czyli 24 h i dzień wolny, niepłatny po dyżurze, liczba dyżurów w miesiącu zależy od liczby lekarzy w zespole.
Tak jest w teorii, bo losowo-chorobowo-urlopowo-organizacyjne nieobecności skutkują pracą w innym rytmie, a w tak lubiane w Polsce długie weekendy i ważne święta nie mamy żadnego rytmu pracy. A jest coś takiego, naukowego, jak dobowy rytm biologiczny człowieka, tzw. zegar biologiczny, którego przestrzeganie gwarantuje tzw. „trwanie w zdrowiu”. Badaniem tego zjawiska zajmuje się chronobiologia. My w sektorze opieki zdrowotnej możemy sobie tylko pomarzyć o zdrowym zegarze biologicznym, a nasze rodziny nie spodziewają się mieć już takich marzeń. To skutkuje brakiem czasu i fizycznej obecności w procesie wychowania własnych dzieci, opiekowania się wnukami, pielęgnowania życia rodzinnego itp. A jak już się taki „Judym” pojawi w domu, to odsypia dyżur lub ciężką 12-godzinną zmianę… i też go nie ma dla rodziny. I pojawia się w rodzinie mniej lub bardziej nasilony konflikt „praca-dom”.
Chronobiolodzy, badając wydzielanie melatoniny (tzw. „hormonu ciemności”), wyliczyli najzdrowszy rytm funkcjonowania ludzkiego organizmu. Powinniśmy zasnąć ok. 21, bo o tej porze wkracza do akcji regenerująca nasze siły melatonina. Najgłębszy, godzinny sen dopadnie nas o 2, ale już o 6.30 powinniśmy wstać i wykorzystać w każdy możliwy sposób najwyższy poziom testosteronu w organizmie. O 8.30 poziom melatoniny spada, więc dalsze spanie to strata czasu. O 12 pojawiają się w naszym organizmie najlepszy nastrój oraz najlepsza koordynacja psycho-ruchowa. 14 to wg chronobiologów najlepszy czas na godzinną drzemkę (hi hi… w szpitalu?!), a od 17 mamy najlepszą sprawność i siłę mięśni, co można wykorzystać na zajęcia „siłowe”. Po 18 mamy szczególnie wyostrzony zmysł smaku: to czas na późny obiad lub kolację przed kolejnym cyklem „melatoninowania” organizmu od 21
Desynchronizacja powyższego modelu dotyka każdego z nas, choćby w trakcie podróży samolotem o 6-8 stref czasowych. Trzeba się wtedy porządnie wyspać w celu wyregulowania zegara biologicznego, co trwa 3-4 dni. My w całodobowych placówkach zdrowotnych takiej szansy na 3-4 dniowe odsypanie nie mamy, więc cierpimy na przewlekłą odmianę desynchronizacji zegara biologicznego, statystycznie wcześniej umieramy i dlatego w pewnym momencie mamy wszystkiego dość. Więc wypaleni odchodzimy z zawodu najszybciej jak się da i nikomu, a zwłaszcza własnym dzieciom, go nie polecamy. Jeżeli jednak „rządzący” dostrzegą skutki work-home conflict, godziwą stawkę za nocne leczenie zapewnią i te 3-4 dni wyspania się po nocnej szychcie, to kto wie… może nie odejdziemy?