Krzysztof Bukiel: Nie ma z kim rozmawiać
Wszyscy kolejni ministrowie zdrowia , odmawiając rozmowy o wzroście nakładów na ochronę zdrowia, nie kierowali się złą wolą. Po prostu decyzja w tym względzie nie należy do nich, ale do rządu lub bezpośrednio do premiera.
5 stycznia br. odbyło się ostatnie spotkanie ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła z reprezentacją lekarzy rezydentów, którzy od dłuższego czasu prowadzą różnego rodzaju działania, mające skłonić rządzących do zwiększenia nakładów na publiczną ochronę zdrowia. Takich spotkań w ostatnich dwóch latach było wiele i pan minister z pewnością dobrze znał oczekiwania lekarzy i ich postulaty. Od pewnego czasu były one zresztą znane powszechnie, bo zostały mocno nagłośnione podczas październikowego protestu głodowego.
Pierwszym postulatem jest zwiększenie nakładów na publiczną ochronę zdrowia do 6,8% PKB w ciągu najbliższych 3 lat. Ten postulat jest pierwszy nie przez przypadek. Wszyscy bowiem wiemy, że rozmowy o wszelkich innych, szczegółowych rozwiązaniach bez rozwiązania problemu najważniejszego nie mają sensu. Bo co tu mówić np. o likwidacji kolejek do lekarzy, gdy wynikają one głównie z niedoboru środków i limitowania świadczeń refundowanych. Co mówić o tym, aby lekarze nie marnowali czasu na biurokratyczne czynności, kiedy problem ten można rozwiązać, zatrudniając dodatkowy personel pomocniczy i upowszechniając elektroniczny obieg dokumentów, a to wszystko wymaga – znowu – dodatkowych środków. Rozmawianie o problemach szczegółowych w przypadku, gdy nie rozwiązano problemu podstawowego, będącego przyczyną tych problemów szczegółowych, jest nielogiczne. Gdyby rezydenci zgodzili się na to, udowodniliby, że cały ten protest był tylko jakąś „zadymą”, a nie merytoryczną i świadomą akcją.
Dla rządzących taka postawa rezydentów była – oczywiście – nie na rękę. Ukazywała bowiem merytoryczną przewagę lekarzy i zupełny brak jakiejkolwiek pozytywnej odpowiedzi ze strony rządu. Nic więc dziwnego, że próbowano rezydentów skompromitować, oskarżając, że chcieli rozmawiać tylko o pieniądzach, jednak nie na poprawę funkcjonowania ochrony zdrowia, ale na ich pensje. Pierwszy zasugerował to minister Radziwiłł, a później już wprost oskarżyli rezydentów o to inni politycy PiS, w tym marszałek senatu Stanisław Karczewski czy europoseł Zbigniew Kuźmiuk.
Opisane wydarzenie przypomina mi „negocjacje”, jakie dawno temu, przed wprowadzeniem kas chorych, z ówczesnym ministrem zdrowia prowadził tzw. KOROZ (Komitet Obrony Reformy Ochrony Zdrowia), skupiający wówczas niemal wszystkie medyczne związki i samorządy zawodowe. Stanowisko KOROZ było następujące: najpierw porozmawiajmy o wzroście wysokości składki na kasy chorych, później – o wszystkich innych sprawach. Minister przedstawił stanowisko dokładnie odwrotne: możemy rozmawiać o wszystkim, tylko nie o wzroście nakładów. Wówczas rządzący mogli jeszcze przekonywać, że „nie będzie tak źle”, że „trzeba zobaczyć, jak to będzie działało w praktyce” itp. Dlatego KOROZ wtedy ustąpił, a skutki tego w postaci trwałego deficytu środków przeznaczonych na leczenie obserwujemy do dzisiaj. Można mieć tylko nadzieję, że rezydenci tego błędu sprzed lat nie powtórzą.
Jest oczywiste, że ministrowie zdrowia (wszyscy kolejni), odmawiając rozmowy o wzroście nakładów na ochronę zdrowia, nie kierowali się złą wolą. Po prostu decyzja w tym względzie nie należy do nich, ale do rządu lub bezpośrednio do premiera. Ani rząd jednak, ani poszczególni premierzy nigdy ze środowiskiem medycznym o nakładach tych nie chcieli dyskutować, uznając, że wiedzą lepiej, widzą szerzej i sami potrafią podjąć właściwą decyzję. Charakterystyczna jest tutaj niedawna wypowiedź prezesa PiS z okresu protestu głodowego, który, przyznając, że dotychczasowe nakłady na służbę zdrowia są za niskie i trzeba je (kiedyś) podnieść, jednocześnie zaznaczył: „…nie możemy tego robić pod wpływem nacisków grupy młodych ludzi”.
I tutaj dochodzimy do problemu być może najpierwotniejszego w dyskusji nad kształtem systemu opieki zdrowotnej w Polsce: środowisko medyczne nie ma z kim rozmawiać merytorycznie na ten temat. Ci, którzy cokolwiek wiedzą o funkcjonowaniu lecznictwa, jak ministrowie zdrowia – nic nie mogą w sprawach najważniejszych. Te osoby, które mogą podjąć najważniejsze decyzje, niewiele rozumieją z funkcjonowania publicznej ochrony zdrowia albo wcale ich to nie interesuje, bądź też boją się utraty ważności (w swoich oczach), podejmując dyskusję z medykami.