Saturacja, czyli przydatne domowe aparaciki
W medycynie, zwłaszcza teraz, podczas pandemii, kapitalne znaczenie ma saturacja/nasycenie krwi tlenem, która powinna wynosić w pełnym zdrowiu 96-99%
Pandemia powoli wbije do głowy każdemu z nas termin „saturacja”. To słowo o łacińskim rodowodzie (saturatio − nasycenie) oznacza nasycenie czegoś czymś. W PRL-u popularne były uliczne dwukołowe saturatory produkowane do lat 90. ub. wieku w zakładach DOMGOS w Rudzie Śląskiej, oferujące tzw. wodę sodową (czyli wodę nasyconą dwutlenkiem węgla) w zwrotnych szklankach mytych po konsupcji przez sprzedawcę (tylko od środka) malutką sikawką. W ekonomii z kolei istnieje zjawisko „market saturation”, czyli nasycenie rynku jakimś produktem lub usługą. Dla przykładu, amerykańskie czasopismo „Sports Illustrated” (www.si.com) stworzone przez Henry’ego Robinsona Luce’a w 1954 roku dzięki rewolucyjnym i innowacyjnym na tamte czasy pomysłom edytorskim i redakcyjnym doszło do 3,5 mln nakładu papierowego, osiągając stan nasycenia rynku i przez 20 lat utrzymywało ten poziom edycji, bo więcej czytelników już po prostu na rynku nie było. Dopiero internet poszerzył edycyjne możliwosci. Dobrym, bliskim nam przykładem „market saturation” jest nasycenie rynku lodówkami (aż 97%), co oczywiście stanowiło do niedawna duży ból głowy dla producentów. Poszli oni jednak po rozum do bolącej głowy i powielili pomysł wytwórców damskich rajstop. Zapoczątkowane i opatentowane w roku 1959 przez amerykanina Allena Glena połączenie nylonowych pończoch z majtkami, tzw. Panti-Legs, nazwano rajstopami. W rajstopach z pierwszych lat nie „leciały oczka”, co groziło szybkim nasyceniem rynku. Obniżono, a może raczej z punktu widzenia producenta „poprawiono” jakość produktu i „oczka lecą” ku uciesze całej branży. To zmusza kobiety do częstych zakupów nowych par i biznes się kręci. W lodówkach pojawiły się szybko zużywające się plastikowe zębatki i łożyska, co zmusza konsumentów po kilkunastu latach do zakupu kolejnej. W nowych samochodach też tak się już robi.
W medycynie, zwłaszcza teraz, w pandemii, kapitalne znaczenie ma saturacja/nasycenie krwi tlenem. Słowo „tlen” (od „tlić”) wymyślił lekarz Jan Oczapowski ok. roku 1845, zastępując wcześniej używany termin „kwasoród” (była to „żywcem” przetłumaczona nazwa łacińska „oxygenium”) autorstwa jego mentora, innego polskiego lekarza Jędrzeja Śniadeckiego. Wysycenie/nasycenie/saturacja tlenem powinna wynosić w pełnym zdrowiu 96-99% (rzadko i to raczej „pod tlenem” będzie 100%). Spadek utlenowania poniżej 90% to sygnał niedotlenienia, a 80% to już poważny, zagrażający życiu problem. Na szczęście wymyślono mały, niedrogi aparacik, który nawet w domu pozwala zmierzyć poziom saturacji tlenu we krwi i szybko zareagować. To tzw. pulsoksymetr napalcowy, czyli taki klips nieco większy od bieliźnianego, z elektroniką i czerwoną diodą prześwietlającą paznokieć. Stopień absorpcji światła zależny od poziomu wysycenia tlenem krwi „podpaznokciowej” jest rejestrowany i wynik niemal od razu jest wyświetlany na ekraniku pulsoksymetru, a przy okazji odsercowe pulsowanie krwi pozwala obliczyć tętno, czyli puls… stąd nazwa urządzenia: puls-oxy-metr. O czym należy pamiętać, żeby pomiar saturacji krwi tlenem był maksymalnie dokładny? Oczywiście o czystych, zadbanych paznokciach, bez lakieru i bez tipsów przynajmniej na jednym „diagnostycznym” palcu, najlepiej na wskazicielu. W dobie pandemii od razu po przyjeździe karetką do chorego mierzymy dwa parametry: temperaturę oraz saturację i od tego uzależniamy dalsze działania. Byłoby niezwykle pomocne, gdyby pomiar temepratury i poziom saturacji był od razu podawany przez osobę telefonującą po pomoc medyczną. MZ zapowiedziało ostatnio, że chorzy z COVID + będą dostawali za darmo pulsoksymetry. Ale lepiej na to nie czekać, tylko od razu za 60-300 zł kupić w prezencie na Nowy Rok 2021 taki aparacik dziadkom lub rodzicom.
Drugim aparacikiem ważnym dla dobrego utlenowania organizmu, który bezwzględnie należy w domu mieć, jest hydrometr (gr. hygros − wilgotny, mokry), czyli wilgotnościomierz. Już w roku 1500 Leonardo Da Vinci skonstruował pierwszy hydrometr, wykorzystując wełnę, która „nasiąkając” wodą z powietrza, robiła się cięższa i wychylała wskazówkę delikatnej wagi. 164 lata później włoski lekarz Francesco Folli skonstruował dwa hygrometry wykorzystujące zmiany długości taśmy papierowej. Oba te hydrometry można obejrzeć w Muzeum Nauki we Florencji. Największą karierę w tej dziedzinie zrobił jednak ludzki włos (choć pewnie koński byłby lepszy) zmieniający długość pod wpływem wilgoci. Pomysłodawcą wykorzystania włosa był w roku 1783 Horacy Benedykt de Saussure − szwajcarski profesor fizyki, arystokrata, a do tego zapalony alpinista i trzeci w historii zdobywca Mont Blanc. Jego pomnik stoi teraz w Chamonix. Współcześnie mamy półprzewodnikowe higrometry i kompleksowe stacje pogodowe, na które wydamy mniej niż 100 zł. W sam raz na kolejny prezent noworoczny. Powietrze musi mieć wilgotność 40-60%. Suche działa na nabłonek oddechowy jak papier ścierny, a za „mokre” staje się nośnikiem grzybów, alergenów… i wirusów. Szczególnie w zimie trudno utrzymać właściwą wilgotność w nagrzanych pokojach. Czasem zwykły mokry ręcznik na kaloryferze poprawi bardzo sytuację i zmniejszy problemy z oddychaniem, a stały dopływ świeżego powietrza z uchylonego „lufcika” zapewni odpowiednią „bogatą” saturację tlenu wokół nas, a zwłaszcza wokół nosa i ust.
Nasycenie systemu łóżkami, respiratorami i lekarzami mamy kiepskie, więc kupmy i używajmy w domu pulsoksymetru oraz hygrometru, żeby choć trochę poprawić sytuację.