OP1, FOO1, SW2002, N460, CHV6 i inne skróty ochronne
Moje pokolenie demograficznych boomersów przechodziło wyczerpujące szkolenia w szczelnych, wodoodpornych aż do piersi, ogólnowojskowych płaszczach ochronnych OP1 (zastępowanych obecnie nowocześniejszymi, „oddychającymi” natowskimi FOO1). Kolejne pokolenia, czyli e-boomersi, też mogą zażyć tej „przyjemności”, gdyż OP1 są w internetowej sprzedaży i niejeden wędkarz-brodziec kupił je, by być bliżej ryby.
Kontakt „covidowy” każdorazowo wymaga założenia na godzinę lub dłużej „nieoddychającego” kombinezonu N460 z kapturem, metrowym zamkiem błyskawicznym i uszczelniającymi rzepami. Na rękawach są gumki międzypalcowe, fiksujące kombinezon pod rękawiczkami. Szczęśliwcom w karetkach, lub częściej szpitalnikom, trafiają się „wuhany”, czyli kombinezony „trochę oddychające” SW2002, produkowane w CHRL, bez gumek na palce, w których trzeba wywiercić w mankiecie dziurkę paznokciem, w którą wsuwa się kciuka, i rękaw też się nie wysunie. Pechowcom pozostają niezwykle reprezentacyjne, bijące po oczach, pomarańczowe kombinezony CHV6 z szeleszczącej, nieprzyjemnej, choć szczelnej, plastikowatej „ceraty”. Do tego dochodzi pełnotwarzowa maska gumowa IME z wymiennymi filtrami od respiratorów (pasują), ale takim jak ja, okularnikom, bardziej pasuje niezakrywająca oczu, tzw. małpia półmaska typu M/I z filtrami, i oddzielnie nakładane nad półmaskę gogle, w które da się wcisnąć okulary. Na buty nakładamy foliowe ochraniacze, które plastrami (najlepiej sprawdzają się szare taśmy montażowe) przykleja się wokół nogawek, a i na styk rękawa z rękawiczką też są dobre. Po wyczerpaniu zapasu dedykowanych ochraniaczy mus użyć plastikowych worków na śmieci. Mój SPZOZ zafundował wszystkim gumiaczki ogrodnicze letnie typu GrandBlack 0152. Sorowcy dostali gumiaczki białe, ale w pogotowiu chyba rzeczywiście czarne są lepsze, bo my przecież ciągle po trawie i błocie, a niejednokrotnie po czarnych zgliszczach chodzimy. W temacie rękawiczek jednorazowych są różne szkoły. Większość nakłada dwie pary, żeby pierwszą, zainfekowaną, zdjąć razem z kombinezonem, a drugą, „czystszą” parą, zdjąć maskę i gogle oraz wyjąć zainfekowane filtry. Czasem mamy na stanie grubsze rękawiczki, tzw. covidowe… te są najlepsze, mocne, nieco cieńsze od tych kuchennych dostępnych w sklepach i nie rozrywają się w trakcie działań medycznych. Całość nigdy nie jest szczelna, bo przecież w którymś momencie mus pacjentowi osłuchać płuca, serce albo zmierzyć ciśnienie, czyli użyć słuchawek lekarskich, wyłażących pod brodą spod kombinezonu i nierozumiejacych, że tym sposobem tworzy się niezgodna z instrukcją dziura dostępna wirusom. Nikt z kombinezonowych producentów nie pomyślał do tej pory, że medycy uszy do słuchawek mają po bokach głowy. Miałem z tym problem, ponieważ słuchawki swoim „litmanowskim” złączem podczas rękoczynów osłuchowych zaczepiały pod brodą o kołnierz filtra i zsuwały go w którymś momencie z maski, tworząc kolejne wrota dla wirusa. Na szczęście jest zawsze pod ręką OPO, czyli ogólnomedyczny plaster opatrunkowy, którego fragment naklejony na króciec filtra szczelnie i mocno fiksuje go w masce. Filtry są nieergonomiczne, bo przecież projektowano je do respiratorów, a nie na ludzką głowę ze słuchawkami w bocznie wykształconych uszach. Ważne, że są.
Po roku covidowych bojów, mokre od potu kombinezonowe godziny stały się medyczną rutyną, zwłaszcza w takich jak nasz, jednoimiennych SPZOZ-ach, ale nadal trafiają się sytuacje mocno irytujące, jak choćby ta sprzed paru dni: dostajemy zlecenie wyjazdu systemową „eSką” do OIT odległego, wojskowego szpitala, celem przewiezienia na respiratorze z funkcją PEEP chorego covidowego do naszego specjalistycznego OIT. Mamy taki respirator z dokupioną do niego niewielką plastikową zastawką ze sprężynką (kosztującą w internecie 50-200 zł), dzięki której pęcherzyki powietrza po wydechu nie zapadają się, bo ta malutka zastawka utrzymuje korzystne zdrowotnie dodatnie ciśnienie w płucach w końcowej fazie wydechu. Nikt jednak nie wyrywa się, żeby zakupić ten „drobiazg” do każdego respiratora transportowego. Więc ci, co go mają, wspomagają niemających, pracując podwójnie. Na miejscu okazuje się, że pacjent w śpiączce farmakologicznej waży 150 kg(!) i są tylko trzy drobne kobiety na OIT (jak one same radę tam dawały z tym pacjentem?) no i teraz my trzej z karetki. Ani jednego żołnierza w stroju choćby OP1 do pomocy, a wokół SPZOZ całe ich kompanie i jeszcze kilku w szpitalu na bramkach. Nic to, daliśmy radę przeciągnąć pacjenta na mocnym „ogólnowojskowym” prześcieradle na nasze jeżdżone łoże, przepiąć wszystko na nasz respirator, monitor i pompę infuzyjną, spiąć pacjenta w prześcieradłowy kokon jednym „kocherem”, żeby nam na boki „nie zlatywał” i przeciskając się przez kolejne drzwi i windę, dotrzeć do tymczasowego wyjazdu dla wózków covidowych o dużym, 30-proc. nachyleniu pod górę, a że śnieg padał, no to ślisko się zrobiło. Dało się jakimś sposobem podjechać „na płaskie” i za chwilę olbrzymi wagowo pacjent uformowany prześcieradłem w wąski kokon wjechał do karetki, tam gdzie trzeba, bez zaczepiania o aparaturę ścienną. Zakombinezowani cały czas w N460, a więc zgrzani, zziajani, zlani potem i wyczerpani wykrzesaliśmy resztki sił, żeby go w trakcie jazdy monitorować, respiratorować, tlenować, lekować „oitowymi” farmaceutykami w dawkach stosownych do wagi ciała, czyli dużych, i z sukcesem dowieźć do celu. Po każdej covidowej interwencji karetka wypada na co najmniej godzinę z systemu w celu dezynfekcji wszystkiego, a mgła płynu dezynfekcyjnego osiada na wszystkim i towarzyszy nam w kolejnych wyjazdach aż do kolejnej dezynfekcji, po której stara warstwa dezynfekcyjna zostaje przykryta nowym, świeżutkim osadem. Ci, którzy mogą wykonać dezynfekcyjne czynności we własnej, pobliskiej bazie, mają szansę na wyskoczenie z kombinezonów, prysznic, toaletowe „tematy” i świeżą zapasową odzież, ale przyjezdni z odległych miejsc tylko pożyczają sprzęt do dezynfekcji, resztę odkładając na później. Ale nie ma co narzekać, bo taki „dżob” wybraliśmy i widać jej codzienny sens, a nawet powraca latami słabnące poczucie misji.
Po każdym takim dyżurze mus jeszcze pamiętać o ochronie własnego środka transportu dom − praca − dom (czyli o ŚTDPD), zwłaszcza w rejonach ze świeżo zajętymi przez dwupasmówki siedliskami dzikiej zwierzyny. Mus więc po każdym dyżurze zajrzeć pod maskę własnego samochodu, czy wyrzucone z mateczników kuny znowu nie wyżarły kawałka silnikowego wygłuszenia, bo jak już je zjedzą, to się zabiorą za elektrykę. Skuteczną ochroną w takich razach jest ŚGSi, czyli „świeża” garść sierści z jakiegoś w miarę bojowego, dawno niekąpanego psa wkładana w skarpecie lub rajstopie blisko komory silnika. Sierść z mojego małego, acz bojowego sznaucera też się sprawdza. Zadziwia mnie, że dyrekcje pozamykanych w pandemii „zoów” nie wpadły do tej pory na pomysł internetowej sprzedaży antykunowych paczkowanych garści lwiej, tygrysiej lub lamparciej sierści, kórych zapach w komorach silnikowych medycznych ŚTDPD byłby dla kun piorunująco niepokojący, a dla nas gwarancją bezproblemowego powrotu z dyżuru do domu.
Czytaj także: Cele i metody