Aspołeczny typ
Z danych GUS i innych źródeł wynika, że ze 151 tys. lekarzy z prawem wykonywania zawodu, pracujących z pacjentem w 2020 roku było 126 tys. Przy takim deficycie pozyskanie „na szybko” brakującego (najczęściej kontraktowego) specjalisty musi kosztować.
7 marca br. przysłuchiwałem się dwugodzinnemu spotkaniu Zespołu Parlamentarnego ds. Szpitali Powiatowych, którego tematem była sytuacja finansowa szpitali powiatowych. Przedstawiciel Związku Powiatów Polskich od razu ukierunkował dyskusję, informując, że pierwszoplanowym problemem dla ZPP jest obecnie dramatycznie wysoki, tj. 80-85-proc., udział kosztów wynagrodzeń w budżetach szpitali powiatowych, co powoduje, że o ile w roku 2019 powiaty musiały „dołożyć” do swoich szpitali 219 mln zł, to w roku 2022 tych milionów „dołożono” już 710. Tu muszę przywołać regułę 70/30 z praktyki zarządzania placówkami medycznymi. Wynika z niej, że w każdym prawidłowo funkcjonującym szpitalu ogólnym (a takim jest szpital powiatowy) koszty płac powinny stanowić ok. 70%, a pozostałe koszty tzw. organizacji i wyposażenia „warsztatu pracy” 30% budżetu. Ta proporcja jest oczywiście nieco inna w placówkach POZ i „pozopodobnych”, gdzie warsztat pracy nie wymaga drogiej diagnostyki, darmowych leków i żywienia. Tam liczy się głównie wykwalifikowany personel, więc modelową będzie reguła 80/20. Z kolei w wysokospecjalistycznych szpitalach i oddziałach (np. kliniki, OIT) naszpikowanych tomografami, rezonansami, respiratorami i innymi „cudami” proporcja ta zmienia się z powodu wysokich kosztów „warsztatu” i wynosić powinna 50/50.
Skok kosztów płacowych do wspomnianych na ww. spotkaniu 80-85% to znana od lat droga do pogłębiania długu, niepłacenia dostawcom za faktury i składek do ZUS w terminie, że o nadchodzącej lipcowej, ustawowej podwyżce płac minimalnych już nie wspomnę. Wydawać by się mogło, że w tym momencie dyrektorzy szpitali uczestniczący w spotkaniu Zespołu powinni mocno zaapelować o wzrost finansowania i lepszą (tj. wyższą) wycenę usług medycznych, bo przecież te 80-85% na płace oznacza, że trzeba dołożyć do kosztów „warsztatu”. Dyskusja zboczyła jednak na wysokie i nadal rosnące w każdym kolejnym postępowaniu konkursowym stawki godzinowe lekarzy kontraktowiczów, którzy żądają za swoje usługi coraz więcej. Prezes szpitala w Aleksandrowie Kujawskim w trakcie tego spotkania (do odtworzenia na stronie Zespołu, godz. 14:03), prosząc, aby „wybrzmiało to w całej Polsce”, rzucił jako przykład szokującą nawet mnie informację o stawkach kontraktów lekarskich: „stawki w podmiotach publicznych sięgają już nieraz nawet 700 zł za godzinę”. No więc niech to wybrzmi i w moim felietonie, ale też proszę redakcję „OPM”, żeby wysondowała swoimi kanałami, czy faktycznie taka „700-złotowa” sytuacja ma gdzieś miejsce, bo ja w to nie mogę uwierzyć.
Tu muszę przywołać kolejną regułę (tym razem księgową) z praktyki zarządzania placówkami zdrowotnymi: finansowanie kosztów kontraktów lekarskich, pielęgniarskich, ratowników medycznych i wszystkich innych medyków/niemedyków nie jest księgowane i sprawozdawane jako koszty płac. Te koszty są sprawozdawane jako tzw. usługi obce. Dlatego w każdej dyskusji nt. medycznych kosztów płacowych należy zaznaczać, czy przedstawiany procentowy udział kosztów płac personelu w danej placówce medycznej uwzględnia czy nie uwzględnia kontraktowych „usług obcych”. Z kolei dyrektor szpitala w Piszu z goryczą stwierdził, że przy tak wysokim odsetku kosztów płacowych on może mieć wpływ jedynie na ok. 15% budżetu szpitala, przez co nie ma jak „wykazać” się skutecznym i efektywnym zarządzaniem, a w temacie kontraktów lekarskich słusznie zauważył, że bez nich musiałby pozamykać połowę oddziałów szpitalnych wobec powszechnego deficytu kadry lekarskiej.
Z danych GUS i innych źródeł wynika, że ze 151 tys. lekarzy z prawem wykonywania zawodu, pracujących z pacjentem w 2020 roku było 126 tys. Brakuje w skali kraju 50-60 tys. lekarzy, w tym najwięcej internistów (aż 14 tys.), lekarzy rodzinnych (5,9 tys.) i psychiatrów (3,6 tys.). Przy takim deficycie pozyskanie „na szybko” brakującego (najczęściej kontraktowego) specjalisty musi kosztować. Plany rządowe hurtowego kształcenia na nowych wydziałach lekarskich zaowocują zapewne za ok. 8-10 lat dopływem świeżej kadry specjalistów, ale póki co w budżetach szpitalnych brakuje pieniędzy na opłacenie już pracujących medyków i tym należałoby się pilnie zająć. Ale nikt się tym nie zajmie, bo idą kolejne wybory i są tzw. „inne priorytety”.
Pozostaje więc stara, sprawdzona metoda: należy powoływać liczne i wielotematyczne zespoły dyskusyjne okraszone obecnością kilku posłów, kilku oficjeli z właściwych agend rządowych, w tym oczywiście koniecznie z NFZ. Niech się zaproszeni praktycy z terenu wypowiedzą, wyżalą, a nawet sformułują jakieś ciekawe wnioski, które się odnotuje w protokole i jak trzeba, to nawet podkreśli grubszą czcionką ich ważność. Nie wolno też zapominać o zastosowaniu na takich spotkaniach „scapegoatingu”, czyli mniej lub bardziej subtelnym wskazaniu winnych (znaczy „scapegoatów”) odpowiedzialnych za powstanie dyskutowanego problemu lub uniemożliwiających jego rozwiązanie. Dzięki temu wszyscy wyjdą ze spotkania z poczuciem, że choć nic konstruktywnego nie ustalili, to przynajmniej wykryli i wskazali społeczeństwu sprawcę. Od paru miesięcy wygodnym „scapegoatem” w temacie braku kasy na medyczne płace stał się umowny lekarz kontraktowy, z którym podpisano umowę-kontrakt na odpłatne, nieetatowe świadczenie deficytowych usług zdrowotnych… a on nie chce tego robić za darmo, tylko wrednie trzyma się zapisów umowy. Aspołeczny typ po prostu.
Czytaj też: Magister-niepedagog vs. JDG