Samoregulacja
System publicznej ochrony zdrowia w naszym kraju jest (niemal) zupełnie pozbawiony mechanizmów samoregulacji i opiera się na ciągłych, doraźnych interwencjach rządzących, które są zwykle spóźnione i nietrafione. Przykładów na to jest aż nadto wiele.
Jedną z cech żywego organizmu jest występowanie mechanizmów, których zadaniem jest utrzymanie wewnętrznej równowagi, niezależnie od bodźców zewnętrznych działających na ten organizm. Przykładowo: jeśli odwodnimy się wskutek gorąca i znacznego pocenia, to ww. mechanizmy pobudzą odczuwanie pragnienia, skłaniając nas do wypicia wody, ograniczą utratę wody inną drogą, np. przez nerki, spowodują obkurczenie naczyń, aby nie dopuścić do nadmiernego spadku ciśnienia krwi itp. Co ważne, mechanizmy te działają niezależnie od naszej świadomości, dzięki czemu człowiek nie musi ich nieustannie kontrolować i martwić się o zapewnienie wewnętrznej równowagi.
Mądry prawodawca powinien wzorować się na powyższym rozwiązaniu, stwarzając w różnych dziedzinach życia społecznego podobne mechanizmy samoregulacji, bez konieczności stałej zewnętrznej kontroli np. rządu. Niestety, system publicznej ochrony zdrowia w naszym kraju jest (niemal) zupełnie pozbawiony takich mechanizmów i opiera się na ciągłych, doraźnych interwencjach rządzących, które są zwykle spóźnione i nietrafione. Przykładów na to jest aż nadto wiele.
Niedawno doszło do sporu między ministrem zdrowia a samorządem lekarskim na tle kształcenia lekarzy. Ministerstwo, które nagle zauważyło, że jest wielki deficyt lekarzy, zezwoliło na ich kształcenie niemal wszystkim szkołom wyższym, które tego chciały, nie patrząc, czy mają one ku temu odpowiednie warunki i odpowiednią kadrę. Nic dziwnego, że samorząd lekarski boi się o poziom wykształcenia absolwentów takich uczelni. Zasadnicze pytanie brzmi jednak: dlaczego do takiej sytuacji doszło? Doszło, bo nie było żadnych mechanizmów dostosowujących liczbę studentów medycyny do rzeczywistych potrzeb. Kolejne rządy uznały, że same najlepiej o to zadbają, ustalając limity przyjęć na studia lekarskie i… ustalały te limity w takiej wysokości, że doprowadziło to do obecnego stanu. Dzisiaj rządzący chcą swoje wieloletnie zaniedbania naprawić natychmiast, nie martwiąc się – z kolei – o jakość nauczania (którą kiedyś w przyszłości pewnie będą w podobny sposób naprawiać).
Ale czy liczba lekarzy w Polsce jest faktycznie zbyt mała? Nie wiadomo, bo tutaj znowu zabrakło odpowiednich mechanizmów, które dopasowałyby popyt na świadczenia lekarskie do rzeczywistych potrzeb. Nie ma współpłacenia za świadczenia motywującego pacjentów do racjonalnego korzystania z pomocy lekarskiej, nie ma płatnika zmuszonego do „patrzenia na ręce” pacjentom i świadczeniodawcom, aby nie wykonywać świadczeń nieuzasadnionych. Wręcz przeciwnie, są bodźce działające tak na lekarzy, jak i pacjentów, aby te świadczenia mnożyć, a NFZ nie musi się martwić o racjonalne wydawanie swoich środków, bo – z założenia – nie może zbankrutować. Dopiero konkurujące ze sobą firmy ubezpieczenia zdrowotnego byłyby zmuszone do efektywnego wydawania pieniędzy, bez finansowania „głupstw”. Być może wtedy obecna liczba lekarzy okazałaby się wystarczająca.
Nie ma też „samoregulacji” w liczbie poszczególnych specjalistów. Rząd bowiem również w tym przypadku uznał, że będzie najlepszym regulatorem. Dlatego wymyślono scentralizowaną i finansowaną przez państwo „ścieżkę” zdobywania specjalizacji, tzw. rezydenturę, oraz ustalono limit, corocznie modyfikowany, osób mogących specjalizować się w danej dziedzinie. Skutek jest taki, że np. w jednym województwie nie ma chętnych na daną specjalizację, chociaż są wolne miejsca rezydenckie, a w innym są chętni, ale nie ma miejsc. A można by przecież pozostawić tę sprawę zainteresowanym szpitalom i lekarzom. Szpitale zgłaszałyby chęć pozyskania odpowiednich specjalistów i sfinansowania ich szkolenia, a zainteresowani tą specjalizacją lekarze korzystaliby z tego. A to wszystko byłoby podporządkowane zaspokojeniu zapotrzebowania pacjentów na określonych specjalistów w danym regionie.
Jest jeszcze wiele innych przykładów braku mechanizmów samoregulacji w ochronie zdrowia w Polsce. Nie ma tutaj miejsca, aby je wszystkie omówić, można co najwyżej zasygnalizować: wycena świadczeń refundowanych – administracyjna, niedopasowana do rzeczywistych kosztów, liczba szpitali określona „historycznym” algorytmem lub administracyjnie określoną „siecią”, zakres świadczeń udzielanych przez określonych świadczeniodawców (np. ograniczenia w POZ i AOS), wysokość składki na NFZ i w ogóle nakładów na lecznictwo itd.
Brak mechanizmów wewnętrznej samoregulacji w systemie (publicznej) ochrony zdrowia – to jeden problem, ale jest jeszcze drugi – ważniejszy. Otóż obecny rząd i współdziałający z nim eksperci wcale nie uznają tego braku za istotną wadę. Przeciwnie, ich propozycje zmian idą w kierunku jeszcze ściślejszego kierowania systemem z „samej góry”, a zasadniczym problemem jest, jak te odgórne regulacje zdefiniować. Sukcesu nie wróżę.
Czytaj też: Sektor prywatny będzie odgrywał coraz ważniejszą rolę – rozmowa z Andrzejem Sokołowskim