4P, czyli pęseta, pinceta, penseta i „pean”
W obecnych czasach rozwijania umiejętności cyfrowych inne, bardziej praktyczne, mogą zanikać. Samemu więc trzeba zabrać się za edukację techniczno-manualną w rodzinie, a zacząć należy od ćwiczeń z różnorakim zastosowaniem pęsety anatomicznej, niezwykle przydatnej przy wyciąganiu drzazgi, szkła z rany czy też wrednego kleszcza ze skóry.
Parę dni temu udzielałem pomocy mocno potłuczonemu, szczupłemu i w stosownej do wieku kondycji psychofizycznej 96-latkowi, któremu sprawną pomocą służył 18-letni wnuczek. Umiał samodzielnie „zorganizować” w SOR-ze sprawny wózek siedzący, asekurować swojego dziadziunia przy siadaniu/wstawaniu, okłady stosowne na potłuczenia od razu po urazie zastosował, wszystkie miejsca „bolące” wcześniej zlokalizował i od razu mi je wskazał. Byłem pod wrażeniem, bo wnuczek nic wspólnego z medycyną nie miał.
Obserwuję, że w zdecydowanej większości przypadków pokolenie wnuczków poza nieustannym pukaniem i przesuwaniem palcem po smartfonie nie wykazuje inicjatywy i zdolności manualnych do samodzielnego wykonywania prostych czynności technicznych, w tym podstawowych medycznych. W szkole nacisk kładzie się teraz na rozwijanie zdolności cyfrowych i językowych. Rok temu prezes katowickiego oddziału ZNP, p. Jerzy Szmajda, stwierdził, że odgórna reforma zaburzyła proces nauczania rzeczy, które byłyby potrzebne dzieciom. Polikwidowano warsztaty, sale zajęć praktyczno-technicznych (ZPT), szkolne stoły stolarskie, bo niektórym decydentom wydaje się, że te umiejętności są już niepotrzebne, bo gdzie z młotkiem do smartfona.
Problemem staje się nawet samodzielne prawidłowe zawiązanie sznurówek z bezpiecznym, nierozwiązywalnym, mocnym węzłem płaskim (zwanym też chirurgicznym) albo nawet równie dobrym „złodziejskim”, a nie słabszym o 40% i rozwiązywalnym „babskim”. Dlatego trzeba samemu zabrać się za edukację techniczno-manualną w rodzinie, a zacząć należy moim zdaniem od ćwiczeń z różnorakim zastosowaniem pęsety anatomicznej, niezwykle przydatnej przy wyciąganiu drzazgi, szkła z rany czy też wrednego kleszcza ze skóry.
Narzędzie to znane jest od zawsze, a jego pierwowzorem były muszle na zawiasach. W trakcie rejsów lub innych podróży, czy to w Belgii, czy we Francji, czy w Chorwacji, konsumując znakomite w tamtych stronach świeżutkie mule, warto opróżnionej pierwszej muszli użyć jako pęsety i wyjmować nią mięsko z kolejnych muli, ćwicząc przy okazji ten rękoczyn w egzotyczny sposób. Pęseta w każdym domu być powinna, i to w kilku rozmiarach. I koniecznie musi to być pęseta tzw. anatomiczna z płaskimi rowkowanymi końcówkami, najlepiej zaokrąglonymi, ale kanciaste też są dobre. Starosłowiańskie określenie „kleszczyki” od słów „kle stiti”– ściskać, zgniatać zostało zastąpione „odfrancuskim” słowem pincettes, stąd początkowo mówiono na to narzędzie i zapisywano w polskich słownikach jako „penseta”, ale od roku 1936 po reformie ortografii równoprawne i prawidłowe są określenia „pęseta” (zgodnie z wymową) lub „pinceta” (zgodnie z oryginalnym pochodzeniem). Co ciekawe, Anglicy też zapożyczyli nazwę pęsety od Francuzów, tyle że od nazwy małego pudełka na to narzędzie, czyli od „etui”. Początkowo mówili na pęsetę „etwee”, by ostatecznie wykształcić dzisiejsze określenie tweezer.
Pęseta towarzyszy mi w życiu zawodowym od zawsze zarówno w odmianie „bezzębnej”, czyli anatomicznej (nie dziurawi tkanek), jak i w odmianie z ząbkami, czyli chirurgicznej (łapie brzeg, np. skóry, i trzyma mocno). Do szczególnie precyzyjnych prac przydatne są pęsety stomatologiczne typu Meriam lub College z wąziutkim, nieco kątowo ustawionym „dziobkiem”. Są idealne do usuwania małych kolców i drzazg lub małych, ledwo widocznych nad skórą wrednych nimf kleszcza. Mały „dziobek” nie zasłania nam drobnego ciała obcego w skórze i możemy pod stałą kontrolą wzroku wykonać szybko tzw. doraźny rękoczyn ratowniczy, unikając czasochłonnej wycieczki do SOR-u lub opieki nocnej.
Drugim równie przydatnym narzędziem są „nożyczkopodobne” kleszczyki Peana, zwane w żargonie medycznym krótko „pean”. Warto je mieć w domu i trenować chwyty. Wymyślił je w roku 1868 francuski chirurg Jules Emil Pean (1830-1898), ceniony ówcześnie prekursor ginekologii i w pewnym momencie naczelny chirurg wszystkich paryskich szpitali. Pierwotnie doktor Pean zaprojektował je do celów hemostatycznych, czyli „łapania” krwawiących końcówek naczyń krwionośnych przeciętych w trakcie zabiegu operacyjnego i następczym podwiązywaniem ich wchłanialną nitką lub współcześnie elektrycznym koagulowaniem. Podobnie jak pęseta anatomiczna nie mają ząbków, więc nie przecinają tkanki, ale za to mają ząbkowy zatrzask przy rączce i dają się odpowiednim ruchem palców zapiąć lub otworzyć bez potrzeby stałego zaciskania dziobka palcami, jak to ma miejsce w przypadku pęsety. Kleszczyki Peana w ręku ich wynalazcy operującego publicznie uwiecznił słynny, choć krótko żyjący malarz i grafik Henri de Toulouse-Lautrec (1864-1901) na olejnym obrazie Dr Pean operating. W domu to narzędzie przydaje się w podobnych sytuacjach jak pęseta, a nawet do przepychania igły przez gruby zszywany materiał. „Pean” znajdziemy w torbie każdego wędkarza: służy do usuwania haczyków z pyska ryby. Co oznacza, że w trakcie urlopu nie musimy od razu lecieć z drzazgą, szkłem lub kleszczem do szpitala – można rozejrzeć się wzdłuż brzegu, lokalizując jakiegoś wędkarza. Na bank ma kleszczyki Peana, a może nawet pęsetę i na pewno zręcznie usunie wystające ponad skórę ciało obce.
Marek Wójtowicz
Czytaj także: Pecking order, czyli drążkowa hierarchia